W pierwszych dniach listopada – jakby ktoś nakłonił naturę do zrobienia kopiuj – wklej, z niezwykle pogodnego października 🙂 . Tak akurat się złożyło, iż początek miesiąca generalnie kojarzącego się z pluchą, spędzaliśmy u rodziców i co za tym idzie, zapuszczaliśmy się na spacery do lasu – pięknego lasu 🙂 🙂 🙂 .
Las oczarowywał i co tam ja – zwyczajny jego amator, ale nawet MŻ uznała, że tak pięknych barw o tej porze roku, to w tym miejscu nie pamięta, więc niech to będzie dowodem na mega wow.
Nam się podobało, Wiena też, rzecz jasna, była zachwycona, czyli miód, cud i orzeszki 🙂 🙂 🙂 Wniosek: jesień nawet w listopadzie może, a nawet powinna być złota.
Po powrocie do Krakowa wciąż był apetyt na więcej, a że mieszkamy rzut beretem od parku, więc dla chcącego… Na poniższym zdjęciu w parku czyszczę liście zaaaamaszyście.
Posiłkując się tytułem jednego z moich ulubionych filmów, pokusiłbym się o tezę, iż ten listopad chciał być naprawdę słodki, ale nie do końca tak było i musieliśmy pojechać w Gorce w celu najgorszym z możliwych 🙁 🙁 🙁
Niema skarga
W oazę światła
wkradł się fizyczny ból,
a cierpliwy kąt
straszy ciernistą pustką.
Zroszony mglistą mgłą poranek
wykrzywia zapamiętane oblicze
w plątaninie usychających pędów myśli.
Westchnienie wiatru
niosące głos przemijania cienia
i głębokie blizny po lodowatej amputacji
snów bliskości.
Opatrzony głosem kwiat,
łyk terapii
obnażony emocjonalnym bólem,
niema skarga
kierunku słonecznego horyzontu.
04.11.2014r.
Milszych akcentów związanych z pogodą był też ciąg dalszy i tak na dłuższy weekend, połączony ze Świętem Niepodległości wyruszyliśmy znów w Gorce – przypadek? Nie sądzę 🙂 . Chociaż w miejsce dotychczas przez nas nie odwiedzane 🙂
Całej naszej trójce tak się spodobało, że postanowiliśmy zanocować w domku, choć intuicyjnie czuliśmy, że może być zimno, lecz jak mawiał klasyk: „sorry, taki mamy klimat”.
Nie od dziś wiadomo, że MŻ jest Elfem, więc wyczarowała ciepło i od razu zrobiło się milej, Polacy w wyjazdowym meczu uporali się z Andorą, a nazajutrz po pięknej pogodzie nie zostało ani śladu.
Uwierzcie mi, choć późniejsze zdjęcia w pełni tego nie oddają, toteż ich nie zamieszczam, ale klimat w tych mgłach był niczym wyjęty z norweskich powieści Jo Nesbo… W sobotę obudziliśmy się ze słońcem, lecz nie było nam dane nacieszyć się nim, ponieważ u Wieny MW dostrzegła niepokojące objawy, więc naprędce wracaliśmy do Krakowa 🙁
Połknięte lektury: Peter V. Brett „Malowany człowiek” t.II, Remigiusz Mróz „Oskarżenie”, Gabriel Garcia Marquez „Miłość w czasach zarazy”.