8 do 15 sierpnia 2021 W poszukiwaniu czegoś słodszego

Tak, jak wcześniej pisałem, nasze „wielkie greckie wakacje” z góry były podzielone na dwie odsłony. Pierwsza koncentrowała się głównie na stolicy i w jej orbicie, natomiast ta druga: wiejska, swojska, peryferyjna i z nadzieją na odwrócenie proporcji goryczki.

Jednym z (brrrr) autobusów wydostaliśmy się z Aten i po niedługim czasie: szok, niespodzianka, palec Stwórcy, w każdym razie coś zakrawającego niemal o cud! Czekając na kolejny autobus, co prawda z przyzwyczajenia sprawdziliśmy rozkład jazdy, lecz pomni wcześniejszych doświadczeń niemal wcale się do niego nie przywiązywaliśmy, Aż tu nagle… niespełna minutę po czasie podjeżdża autobus i sam jego wygląd coś zwiastował, tylko jeszcze nie wiedzieliśmy, czy ma być lepiej, czy jeszcze gorzej. Autobus podjechał pod sam krawężnik, ba, jakby tego było mało, wysiadł z niego uśmiechnięty kierowca, opuścił klapę i nawet zaoferował, że pomoże z wózkiem lub z bagażami. Powiedzieć, że nas zatkało, to jakby nic nie powiedzieć, mało tego, posługiwał się swobodną angielszczyzną. Szok i to do potęgi 🙂 🙂 🙂 W zdecydowanie dobrych nastrojach podróżowaliśmy przeszło godzinę do naszego nowego miejsca. Po drodze właściwie nie było nic oprócz rzadko rozsianych domów, ośrodka treningowego AEK Ateny i sporadycznych palm 🙂 Po tym, czym uraczyła nas stolica, było nam to więcej niż na rękę, jak i to, że czarodziej-kierowca pomógł nam też przy wysiadaniu. Okolica wyglądała na więcej niż pustawą, więc podeszliśmy do sklepu widzianego z autobusu, kupiliśmy to, co najpotrzebniejsze i choć nie było to łatwe, odnaleźliśmy bungalow, w którym mieliśmy mieszkać. Już na pierwszy rzut oka zrobiło się słodko, bowiem na drzewach rosły w pełni dojrzałe figi i granaty 🙂 🙂 :). Z MŻ stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać, skoro Karol ma ochotę odpocząć, to my zorientujemy się, co słychać nad morzem oraz spróbujemy namierzyć tawernę i sklep, które polecał właściciel mieszkania. Tawerna była o przysłowiowy rzut beretem, mało tego, spod niej teoretycznie powinien kursować autobus, ale czy aż tak należało brać to sobie do serca, miało się wkrótce okazać. Poszliśmy na plażę, po drodze, ku mojej uciesze, mijając liczne palmy, znaleźliśmy plażę, z dużym wow, którego się nie spodziewaliśmy, to jest z szynowym zjazdem dla niepełnosprytnych do morza 🙂 🙂 🙂 Jeszcze nie wiedzieliśmy, z czym dokładnie się to je, ponieważ nikt z tego nie korzystał, ale zapowiadało się słodko. Po chwili, w oparach zapewne absyntu, pojawił się francuskojęzyczny amator kąpieli, oferując oczywiście swoją pomoc, najprawdopodobniej w utopieniu mnie 🙂 🙂 :). Choć było miło, ale nie skorzystałem :). W drodze powrotnej wstąpiliśmy do ichniego warzywniaka, zaopatrując się w wielkie i bajecznie słodkie melony i inne super owoce, w cenach więcej niż przystępnych. Tak więc plan na kolejny dzień niemal sam się ułożył, czyli plażing, smażing i kąpieling, rzecz jasna z widokiem na palming 🙂 Toteż słowo stało się ciałem względnie wcześnie, bo przecież przed południem. Bez pośrednictwa komunikacji śmignęliśmy na plażę, na której było naprawdę mało ludzi, a chyba więcej niż w 90% byli to tzw. tubylcy i tu kolejna miła niespodzianka. Ratowniczka, którą spotkaliśmy dzień wcześniej poinformowała nas, że właśnie są panowie, którzy coś jeszcze poprawiają w tym zjeździe do morza i jeszcze dzisiaj będzie można z niego skorzystać, a my otrzymamy pilota do jego obsługi 🙂 🙂 🙂 Zanim jednak dostaliśmy go w nasze ręce, z MŻ i Karolem wpakowaliśmy się do wody, aby już posmakować czegoś słonego, za co wcale słono nie zapłaciliśmy 🙂 🙂 🙂 Było super, do momentu, kiedy nie wpadłem na pomysł, że ja posiedzę na płyciźnie, a oni niech korzystają na maksa… Powód dla którego nie było okej, to rzecz jasna fale, które życia mi nie ułatwiały, a z co którąś większą, moje nowe „super spodenki kąpielowe”, wypełniały się niezliczonymi drobnymi kamyczkami i piaskiem, których potem mimo usilnych starań nie udało się wypłukać. W tak zwanym międzyczasie uruchomiono machinę i pomknąłem po szynach, jako dar dla Posejdona https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=4334211429958159&id=100001080338679

https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=4334214219957880&id=100001080338679

I tak mijały nam pozostałe dni, z wyjątkiem, a właściwie dwoma. Raz przystaliśmy na sugestię Karola wybierając się na pozornie nieodległe wzgórze, nie dziwota – z autobusu skorzystać się nie udało. Po drodze jednak zatrzymało się auto, w nim dwie panie, ni w ząb nie mówiące po angielsku, ale za to z dobrymi pomysłami. Zadzwoniły do trzeciej koleżanki, która angielski ogarniała, a następnie podwiozły nas na więcej niż sporą górę. Tam spędziliśmy czas aż do zachodu słońca oglądając dziesiątki, a może i setki lądujących i startujących samolotów, a potem, o zgrozo, musieliśmy zjechać z tej solidnej góry. Choć Karol wyhamowywał, jak tylko mógł, a MŻ idąc tyłem dokładała swoje, drugi raz na to byśmy się zapewne nie porwali. W końcowej fazie, w kompletnych już ciemnościach, obraliśmy inny sposób: to ja rękoma hamowałem wózek, jak tylko się dało i tak dotarliśmy do domu. Drugim odstępstwem była wyprawa moja i W do niedaleko położonego miasteczka Artemis. I tu: wow, wow, wow, bowiem okazało się, że to całkiem nieźle wypasiony kurort przez duże K: hotele, restauracje, promenady i jachty, których nie powstydziło by się chyba Saint Tropez. https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=4339236639455638&id=100001080338679

Podjęliśmy się nie lada wyczynu odnalezienia dawnej świątyni, ale nie ma co ściemniać, zostało z niej ledwie kilkanaście kamieni, więc to by było na tyle. Do miejsca naszego pobytu o dziwo udało się wrócić autobusem, co prawda kursującym nie o czasie, ale za to kierowca wtłoczył mnie na pokład 🙂 I na tym w sumie mógłbym poprzestać, co najwyżej dodając, że gospodarz częstował nas słodkimi figami z ogrodu, ale mieszkańcy Grecji, to jednak ludzie z kosmosu. Dzień wcześniej, za pośrednictwem właściciela mieszkania, zamówiliśmy taksówkę na lotnisko z jego znajomym. W pełnej gotowości czekamy, czekamy, a tu nic. Wiec kontaktujemy się z właścicielem, w odpowiedzi zamiast konkretu tylko pytanie o której mamy odlot (odlot komunikacyjny, to my tam mieliśmy niemal każdego dnia). I tu jeszcze na koniec z ponad trzydziestominutowym spóźnieniem, zjawia się wyluzowany kierowca, niewidzący cienia problemu w spóźnieniu. Ech, dotarliśmy na lotnisko, samolot rzecz jasna też się spóźnił, a dodatkowo grecka obsługa zamiast posadzić mnie na siedzeniu numer 23, z ułańską fantazją pognała na siedzenie numer 32, powodując mega zamieszanie i jeszcze większe opóźnienie. Och, jak dobrze wrócić do Polski 🙂

Połknięte lektury: Katarzyna Bonda „Lampiony”, Elena Ferrante „Historia nowego nazwiska”, Tomasz Sekielski „Sejf”.

Dodaj komentarz