8 sierpnia do 15 sierpnia gorzkiej słodyczy ciąg dalszy

Poprzednio było głównie o Akropolu i pewnie można by jeszcze o nim dużo, bo naprawdę jest ogromny, ale że Grecja to nie tylko on – lecimy dalej, a właściwie zjeżdżamy 🙂 Jeszcze pełni wrażeń zjeżdżaliśmy ze wzgórza, co rusz obracając się za siebie i wspólnie uznaliśmy, że pora zjeść coś tutejszego, a potem na deser zwiedzić chyba najsłynniejsze tutaj muzeum Akropolu. Nie szukając niczego specjalnego, wstąpiliśmy do napotkanej restauracyjki. Najistotniejsze dla co poniektórych było to, iż w całości znajdowała się w cieniu oraz można było w niej dostać naprawdę zimne piwo. Hmmm, ludzi niby trochę tutaj było, ale z pewnością czas oczekiwania na złożenie zamówienia, a następnie na samo jedzenie, nie był wprost proporcjonalny do ilości klientów 🙁 Coraz bardziej przekonywaliśmy się, że Grecy w sposób mocno specyficzny podchodzą do pojęcia czasu… Jedzenie dotarło, było smaczne i było go sporo, cena też z nóg nie powalała, więc w całkiem dobrych humorach tup, tup, tup – do muzeum. Cytując klasyka: „sorry, taki mamy klimat” – i niech mi ktoś wytłumaczy, jak ten kraj ma się podźwignąć z głębokiego kryzysu gospodarczego, jeśli tak kluczowe muzeum, jak to Akropolu, w szczycie sezonu, kiedy wkoło Aten szaleją pożary, czynne jest tylko do godziny 16.00 🙁 Widać aż tak na „dutkach” im nie zależy 😉 Ścigając się z czasem to i owo udało się nam zobaczyć, a co najistotniejsze dla Karola – była kliiiiiimatyzacja 🙂 🙂 🙂

Skoro nie chciano nas dłużej w muzeum, za cel obraliśmy Ogrody Narodowe https://lh3.googleusercontent.com/proxy/msjyslpGVZW2h_ByqzgcbG2jBzlPtBJvkC3HSCythewD5K-3gllPjgHVPH2agwkPGUFGylaSZPCULaP9yKN3Of5Mcf84GDZHhN4Z_UEGSAf5k-7td-Q Tu pokazało się, że też nas nie chcą, natomiast powód był zgoła odmienny – Ogrody były zamknięte, ponieważ i tutaj istniało wysokie zagrożenie pożarami 🙁 . W następnej kolejności padło na pierwszy nowożytny stadion olimpijski, ten był otwarty, więc nie stało już nic na przeszkodzie, by do napotkania pierwszych schodów zwiedzić wszystko, co tylko się dało. https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/d9/Kallimarmaron_stadium.JPG Tutaj dodać tylko powinienem, że od Akropolu cały czas omijaliśmy środki komunikacji, ponieważ metrem tutaj niewiele moglibyśmy zdziałać, a autobusy… ech tam. Po stadionie skierowaliśmy się w kierunku Parlamentu, gdyż ponoć można obejrzeć przed nim imponującą zmianę warty i co tu dodać: imponująca niekoniecznie, teatru w niej więcej niż żołnierskiego drygu, a ruchy żołnierzy mocno przesadzone, ba, w pewnych momentach nawet niesmaczne. Nasz „szlak bojowy” do najłatwiejszego tego dnia nie należał, ale skoro tak ochrzciłem tą trasę, to poniosło nas na wzgórze noszące imię boga wojny, czyli Aresa, tym razem znów, brrrr – autobusem. Jak poprzednio już pisałem rozkład jazdy znaczy tu tyle, co nic, lecz z MŻ zabłądzić jest trudno, a co dwie głowy (i nie mam tu na myśli siebie tylko Karola), to nie jedna i podjechaliśmy najbliżej, jak się tylko dało. Cała okolica usłana bajecznymi hotelami, a wszystkie z nich, rzecz jasna – z widokiem na Akropol. Dotarliśmy na miejsce i znowu zonk – zero informacji, a miała tu kursować kolejka szynowa na sam szczyt szczytu wzgórza Aresa. Nie kursowała, tak pomiędzy turystami kolportowana była informacja, że zapewne też z powodu upałów i zagrożeń. Chcąc, nie chcąc czekał nas jakże niewymarzony autobus i krętymi ścieżkami powrót do mieszkania.

Kolejnego dnia zaplanowaliśmy kilkoma środkami transportu trochę zmianę otoczenia, wyprawę do portu w Pireusie i rejs promem na wyspę Eginę (to ta, na której została napisana słynna powieść „Grek Zorba” 🙂 ). Sama przeprawa trwająca ponad godzinę pozwalała na podziwianie licznych tu małych wysepek. Umyślnie kładę nacisk na małe wysepki, gdyż okazuje się, że Egina sama w sobie jest większa od całej Malty 🙂 . Oczywiście, że kursują na niej autobusy, ale aż takimi kamikadze, to nie jesteśmy, więc dużo wcześniej Karol sprawdził, że można tutaj wynająć samochód – i tu niespodzianka: od pana Greka, który nie udawał Greka, ale za to mówił więcej niż niezłą polszczyzną. Okazało się że jego żona jest Polką, więc i on i córka świetnie władają naszym językiem, a z gorzkich akcentów, to chyba tylko to, że przestroga właściciela, cytuję: „Karol, jedź powoli, bo nie mam OC” 🙂 Za cel obraliśmy wcześniej już wybraną plażę i dodam tylko, że na tej wyspie było jeszcze upalniej i jeszcze wilgotniej, czym nie odstawała od klimatu znanego nam z Malty. Były też paaaalmy, więc było naj 🙂 Kąpiel w morzu udała się, a jakże, woda cieplutka, więc tu goryczy nie stwierdzono. Wyspa Egina słynie też z najlepiej zachowanej świątyni antycznej, więc mega malowniczymi zakrętami pojechaliśmy ją obejrzeć. Co prawda na miejscu czekały liczne schody, ale sama świątynia, robiąca niewiarygodne wrażenie, a widok z niej na morze i liczne drzewa pistacjowe, to wszystko więcej niż wow! Nadszedł czas do odwrotu, więc do polsko-greckiego właściciela wypożyczalni samochodowej, potem na prom, do Pireusu i tutaj odstępstwo na wyraźną moją prośbę – podjechaliśmy metrem pod nowoczesny stadion Olimpiakosu Pireus. Specjalnie piszę nowoczesny, ponieważ ten Panatinaikosu, to szkoda gadać 🙂 Potem do domu, kolacyjka, a jutro opuszczamy Ateny, bo i taki od początku przyświecał nam pomysł.

Połknięte lektury: Lisa Gardner „Dziecięce koszmary”, Herman Hesse „Wilk stepowy”

Dodaj komentarz