Tydzień bez…

Daruję sobie „komunałów”, że ciężko, że pusto i cicho, ale tak sprawy się mają 🙁 Niby próbujemy żyć tak, jak z Wieną, lecz jej obecność tak mocno definiowała nas i nasz dzień, iż jest to wprost niemożliwe. Najpierw bez hura-entuzjazmu wybraliśmy się na Kopiec Kościuszki i tylko dlatego nie byliśmy na nim we troje, ponieważ psiaków tam sobie nie życzą…

Choć to najbardziej popularny z krakowskich kopców, to aby móc się pojawić na jego terenie niezbędny jest zakup biletów, pokonanie kilku pięter części muzealnej, w której to de facto nie ma za wiele 🙂 i następnie można stanąć oko w oko z Kopcem. Najpopularniejszy może on i jest, lecz dla wózkowiczów z pewnością nie najbezpieczniejszy: śliskie, wąskie ścieżki, prowadzące na jego szczyt, kazały podczas jazdy w górę stawiać znaki zapytania, czy na pewno się na nim znajdziemy. A i z tyłu głowy tliło się to, że jeszcze będzie trzeba z niego zjechać. Natomiast moja determinacja oparta była na tym, że z samej góry, czyli bliżej nieba chciałem pomachać do Wieny.

Wiem, że znajdą się mówiący, że to głupie, ale zdecydowanie nie dla mnie. Kiedy na poważnie zaczęliśmy rozkminiać, jak pokonamy drogę w dół, można powiedzieć, że znikąd, pojawiła się koło nas para młodych ludzi, oferując swą pomoc. Przypadek? Nie sądzę! Całe szczęście, że mogliśmy liczyć na przyjazne ręce, bo niemal od razu od nieznajomego mężczyzny padł pomysł, aby odłączyć silnik i hamując wózek ludzkimi siłami, udało się zjechać zdecydowanie bezpieczniej, choć w wielu momentach naprawdę nie było łatwo. Po zjechaniu do w miarę komfortowego miejsca zapytaliśmy, zgodnie z sugestią osób, które nam pomagały, czy nie mogłyby się tutaj pojawić jakieś barierki ochronne i to nie tylko ku bezpieczeństwu ekstremalnych wózkowiczów? Odpowiedź: nie, ponieważ nie ma na to zgody konserwatora zabytków. Konkludując: elektrykiem byliśmy tam po raz pierwszy, a zarazem ostatni 🙁 Pospacerowaliśmy jeszcze po okolicznych parkach i jak nietrudno się domyślić temat mógł być i był tylko jeden 🙁

O wyprawie na kopiec to byłoby tyle, jeszcze dygresja odnośnie tego, że nie możemy się pozbyć nasłuchiwania tych kochanych pazurków na panelach, ciężko też oswoić się z brakiem obligatoryjnych spacerów w ciągu dnia oraz myśli, że jak wychodzimy z domu, to trzeba zabrać smycz, smaczki, picie dla Wieny, itp itd. Nawet, jeśli ocieramy się o paranoję, to trudno, ale gdy jechaliśmy drogą drogą, którą wielokrotnie pokonywaliśmy do weterynarza, nagle na niebie wykwitła cudowna tęcza, a nie jest tajemnicą, że psiaki kochające swoich właścicieli, czekają na nich na jej drugim końcu.

W minionym tygodniu odbył się też mecz Wisły Kraków i słowo daję, nie chciałby nazwać tego obojętnością ale emocji i związanych z nim ekscytacji, to za wiele nie wywołał. https://twitter.com/pawel_kekus/status/1669717044567130112 https://twitter.com/pawel_kekus/status/1673626230606659587https://twitter.com/pawel_kekus/status/1682710427728265217

Połknięte lektury: Remigiusz Mróz „”Echa z otchłani””

Dodaj komentarz