Istnieje, choć tylko wirtualnie, lista miejsc, które jakiś czas temu z MŻ postanowiliśmy wspólnie zobaczyć albo zwiedzić. Owa lista co rusz pęcznieje, wraz z poprawą naszej mobilności 🙂 Skoro zdarzyła się cudownie piękna sobota, a żaden dalszy wyjazd nie wchodził w grę, to padło na Tyniec i na tamtejsze opactwo, gdzie udaliśmy się jeszcze pełni pozytywnych emocji po piątkowym spotkaniu z Damianem, czyli naszym chrześnikiem.
Aż wstyd się przyznać, że po raz ostatni w tynieckim opactwie byłem, o zgrozo, jeszcze w szkole podstawowej, czyli co by nie mówić, hmmmm… parę lat temu 🙂 🙂 🙂 Od razu na wejściu informacja, że znajdujemy się na terenie najstarszego opactwa w Polsce już robi niemałe wrażenie. Obłędny widok na Wisłę z góry, więc nie mogło się obejść bez zdjęć, a potem upalny spacer wzdłuż Wisły. Dla mnie była to też super lekcja wspomnień i wyzwanie: jak „powozić” elektrykiem pośród pieszych i rowerzystów, a dla MŻ okazja do zebrania polnych kwiatów na akcji „Piękny bukiet”. Gdy tak spacerowaliśmy ja wspominałem, że w te miejsca jeździliśmy z tatą, aby oddawać się pasji wędkowania – słynne Podgórki Tynieckie. Kiedy bukiet był już gotowy ustaliliśmy, że tym razem poświęcony zostanie w mojej dawnej parafii oo. Redemptorystów na Krzemionkach. Po powrocie do domu szybkie odświeżenie, obiadek, choć na głód, przynajmniej ja nie narzekałem, ponieważ na wycieczkę do Tyńca MŻ zabrała osobiście upieczone, mniam, mniam – jagodzianki. Słowo daję, że nie jest to wazelina – smaczniejszych w życiu nie jadłem 🙂 🙂 🙂 a ta opinia jest zbieżna z opinią Damiana. Tak więc nadarzyła się okazja, aby znów odwiedzić „stare śmieci”. Było więcej niż ok i nie tylko mnie się podobało 🙂
Połknięta lektura: Jo Nesbo „Czerwone gardło”