Jak tak już sobie leżałem na chodniku, zanosząc się od śmiechu, ze stoickim spokojem podeszła do mnie Zuzia i tutaj cytat: „No jasne, Wielki Wezyrze, jak się nie wypiiiiiiii……sz, to sobie nie poleżysz”. Może i cierpka, ale jednak prawda 🙂 🙂 🙂 Upadek, upadkiem, ale jeszcze w tym samym dniu czekał nas Everest, jeśli chodzi o moje marzenia, więc spod katedry metrem błyskawicznie do domu na obiad i po wcześniejszym umówieniu się z Pawłem, sprint do metra i w drogę na mecz. Kilka słów muszę poświęcić jak nadzwyczajnie wygląda podróż tą formą komunikacji, w takim mieście jak Barcelona. Całe pokolenia od stóp do głów poubierane w barwy FCB i w kolory Katalonii. Ja, rzecz jasna nie odstawałem, a Zuza z MK choć początkowo miały zaczekać w domu, postanowiły odwieźć nas do Świątyni Futbolu. Po drodze oczywiście minikabaret, bo nie udało się ukryć, że nie jesteśmy Hiszpanami, więc mile widziana była koszulka i mój szalik, choć jak zwykle miałem ze sobą smyczkę Wisły Kraków. Trochę dokazywaliśmy i nie pamiętam już szczegółów: czy w sposób wygranego zakładu, czy też inaczej, udało mi się nakłonić Zuzię na pocałowanie herbu FC Barcelony na mojej koszulce, czym w całym wagonie wzbudziliśmy aplauz. W końcu dotarliśmy na wymarzone Camp Nou, a że do meczu pozostało jeszcze sporo czasu, to dosłownie przepadliśmy w kilkupiętrowym sklepie klubowym. WOW, WOW, WOW! Żeby to na Wisełkę można było tak w klubowych barwach śmigać po mieście i żeby choć w połowie jej sklep był tak zaopatrzony, jak ten FCB… Za namową dziewczyn odśpiewałem: „nawet słynna Barcelona mej Wisełki nie pokona”, co jak później się okazało, zostało utrwalone kamerą. Niebawem pojawił się Paweł z naszymi biletami, dałem pomalować sobie facjatę w herb oraz barwy Dumy Katalonii i zasiedliśmy na trybunach. Stadion gigantyczny, aczkolwiek daleko mu do nowoczesności i przyznać muszę, że z naszego fundacyjnego balkonu widoczność jest znacznie lepsza, ale… zabrzmiał hymn FC Barcelony i nuciłem go do momentu, jak wygrało ze mną wzruszenie i poryczałem się, jak dzieciak. Było warto tyle lat nosić w sobie te marzenia, więc gdy one jedno po drugim zaczęły się spełniać, emocje wzięły górę 🙂 Dodam tylko, że mecz był z Deportivo La Coruña, w którym to zespole za kilka lat miał się pojawić Cezary Wilk, po transferze z Wisły Kraków 🙂 Gol na 1-0 autorstwa Pedro Rodriguesa i tuż po wejściu z ławki Leo Messiego. Czy w tym dniu mogło być coś piękniejszego… Nie wiem, czy piękniejsze, ale też niezapomniane było powitanie nas po meczu przez MK i Zuzę: ta druga w jednej z moich koszulek Dumy Katalonii. Nie od razu udało się zasnąć i dobrze, bo tego dnia (i nie tylko) nigdy nie zapomnę 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂
Pomimo zapewnień MK nie mieliśmy pewności, czy coś jutro jest nas w stanie jeszcze oczarować, ale ruszyliśmy do centrum. Pierwszy przystanek: Casa Milà (https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/de/Casa_Mil%C3%A0%2C_general_view.jpg) i niemal vis a vis Casa Batlló (https://hispanico.pl/wp-content/uploads/2016/01/casa-batllo-zabytek-gaudi-architektura-dom-kamienica-sztuka-barcelona-katalonia-hiszpania-fasada.jpg), rzecz jasna autorstwa Antonio Gaudiego. Istniała opcja zwiedzenia tego pierwszego, choć kolejka była spora i cena nieco odstraszała, to kolejny raz potwierdziło się, że jak zwiedzać, to tylko „na kulawego” 🙂 Cała nasza czwórka dostała zniżkę i tak jak pod katedrą wyłowiono nas z tłumu i wpuszczono osobnym wejściem. Czy jeszcze powinno mnie to dziwić? W końcu to ludzie cywilizowani, więc obchodzili się jak trzeba z Wielkim Wezyrem 😀 Budynek, jak z bajki, robiący mega wrażenie, a zwłaszcza jego dach z kominami w kształcie morskich organizmów, wow! Potem w dół la Ramblą, rzut oka raz jeszcze na bajeczny plac Reial i z Barcelonetty wyjazd kolejką linową na wzgórze Montjuïc, inaczej zwane Olimpijskim. Tam znów stada papug i ot tak sobie rosnące mandarynki. Podczas zjazdu ze wzgórza obłędny widok na skąpaną w słońcu zatokę i rzecz jasna palmy, palmy, palmy. Już po zmroku po raz pierwszy pozwoliliśmy sobie odwiedzić restaurację, a po niej jeszcze w blasku księżyca odbyliśmy spacer po gotyckiej dzielnicy Katalonii 🙂
Kolejnego dnia skorzystaliśmy z uprzejmości gospodarza i jego samochodem pojechaliśmy na górujące nad miastem wzgórze Tibi Dabo(https://ocdn.eu/pulscms-transforms/1/iHBk9kpTURBXy83MjFkYTk3MDAwYTFhMGMxN2NiZTFmM2FjOTg1Nzg2Ny5qcGeWlQLNAxQAwsOVAgDNAvjCw5QGzP_M_8z_lAbM_8z_zP-UBsz_zP_M_5QGzP_M_8z_gaEwBQ), z którego to rozpościera się piękny widok na całe miasto i tutaj uwierzyć muszę na słowo: widać też dom Leo Messiego 🙂 A już wkrótce miałem oglądać zdobyte przez niego złote piłki, ponieważ Paweł podarował nam jako socios, bilety do muzeum na Camp Nou, które to zwiedzaliśmy, a ja ponownie nie byłem w stanie powstrzymać łez szczęścia. Z tegoż muzeum jest wyjście wprost na trybuny, więc tam też urządziliśmy sobie piknik, okraszony niezliczoną ilością zdjęć. W tak zwanym międzyczasie Paweł pojechał do domu, ponieważ wieczorem z własnej i nieprzymuszonej woli chciał podjąć nas kolacją… Kolacja była i owszem, a składała się, o zgrozo: głównie z owoców morza, a skoro Panie wymiękły ja usiłowałem wziąć to na klatę, ale nawet z pomocą znieczulenia alkoholem nie za bardzo byłem w stanie… 🙂 Po kolacji wyszliśmy z MK na łowy upatrzonych wcześniej sadzonek palm i kiedy tak w kamuflażu do nich się dobieraliśmy, otwarło się okno i na cały głos huknęła Zuza: „Złodzieje, palmy kradną! Ludzie!” – no cóż, cała Zuzanna. Nazajutrz już trzeba było pożegnać się z Pawłem, jeszcze rzucić okiem na centrum, zatokę i PALMY, do autobusu i fly to the Cracow, brrrrr – zimny.
Połknięta lektura: Stephen King „Mroczna wieża”, Tom VI i Tom VII cz. 1 i 2
ps. w tomie VIII tak „namieszał”, że główni bohaterowie spotkają autora dokładnie w dniu w którym się urodziłem, przypadek?nie sądzę!