Tak już się utarło i trwa od wielu wieków, iż zanim nastąpi koniec roku, nawet koniec świata, przychodzi czas na święta 🙂 Tak, jak w roku ubiegłym i jeszcze wcześniejszym, z MŻ pojechaliśmy do Rodziców, bo tak 🙂 🙂 🙂 Wyjeżdżając z Krakowa towarzyszyła nam megaśnieżyca, więc były spore obawy, ponieważ po drodze mijamy kilka zalesionych obszarów, jest kilka podjazdów, itp. itd. Mając spory zapas czasowy nie było sensu się spieszyć. I tak powitano nas radośnie. W przygotowaniach kulinarnych, a jakże, brałem aktywny udział, wspierając mentalnie. Wigilia, jak zawsze, tradycyjna, nie zabrakło wzruszeń, nic dodać, nic ująć, było tak, jak trzeba.
Nam akurat się udało i za oknem leżał śnieg, dodając dodatkowej magii. Umyślnie piszę, że śnieg jeszcze był, bo w pierwszy dzień świąt śladu po nim daremnie było szukać, ale za to pojawiła się opcja spacerowa. Więc pośrodku Jury u Zuzy i Amadeusza spory spacer, choć piiiii…., jak w kieleckim.
Obyło się bez obżarstwa, a to nie bez znaczenia, bo zaraz po świętach wracałem na rehabilitację.
Połknięte lektury: Peter V. Brett „Dziedzictwo Posłańca” t. I i II; Remigiusz Mróz „Nie ufaj mu”; B.A. Paris „Pozwól mi wrócić”.