Nie mam pewności, czy podróżą „pełną gębą” powinienem nazywać wyjazd do miejsca odwiedzanego w miarę cyklicznie, ale co tam… Z MŻ i Wieną po całotygodniowych spacerach w okolicznych parkach i cieszeniem się kwitnącymi m.in. forsycjami postanowiliśmy znów odwiedzić Gorce, z nadzieją zobaczenia tam dziko rosnących krokusów 🙂 🙂 🙂 Co u licha ma to wspólnego z wyzwaniem? Ano ma! Po dotarciu na miejsce, na okolicznych łąkach, myślę, że nie przesadzę pisząc iż: roiło się od niebieskich i białych punkcików. Super i to jeszcze jak! Natomiast skoro to góry, to rzecz jasna łąki nie są płaskie jak stół i aby stanąć oko w oko z krokusami lub tak jak nasza Wiena – nos w nos – to czekało mnie (czytaj: nas) tup, tup, tup do góry. A czym innym jest chodzenie na steperze, ba, nawet na bieżni, a czym innym tutejsza „ścieżka zdrowia” 🙂 Skoro jednak pozostaję wierny maksymie, iż nie mówię, że się czegoś nie da, dopóki tego nie spróbuję, więc spróbowałem, a towarzystwo do tego miałem najlepsze z możliwych 🙂 🙂 🙂 Jak ja krok, Wiena krok i superhero pośród elfów krok. Najpierw po kamiennych schodach, niestety po zimie i po obfitych tutejszych śniegach, eufemizmem będzie nazwanie ich lekko postrzępionymi, a jeszcze ten i ów stał się ruchomym.
https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=3970996962946276&id=100001080338679
Kiedy już schody pozostały w tyle, to tak naprawdę się zaczęły 🙂 boooooo… z powodu śniegów, o których już wspominałem, każdy krok przypominał stąpanie po mocno nasiąkniętej gąbce, niewiele mając wspólnego ze stabilnością i rzecz jasna to wszystko cały czas pod górę. Dotarliśmy do upatrzonego miejsca, cała trójka szczęśliwa i dumna z siebie, a nasza sunia w pełni mogła się poczuć, jak prawdziwy pies pasterski, którym w końcu jest i basta 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂 Asystowała mi cały czas, co najwyżej obchodząc dookoła i nawet kursowanie MŻ co rusz to do auta, to do domu, nie zachwiało psimi priorytetami 🙂 Skoro już „człowieki” miały co chciały, to chyba czas na spacer. Nie bez powodu jednak wspinacze wysokogórscy uważają, iż dotarcie na szczyt to jeszcze nawet nie połowa sukcesu, ponieważ czeka droga na dół, którą bezpiecznie trzeba pokonać. Czas spędzony w bezruchu na czterech literach niczego nie ułatwił i okazało się to zaraz po wstaniu. Nogi zdrętwiałe, a tu trzeba iść po „grząskich piaskach”, które de facto nimi nie są 🙂 Najpierw krokiem odstawno-dostawnym, potem trochę tyłem, następnie miało być odstawno-dostawnym, ale na drugą nogę, z czego wyszedł tylko piruet, a mojego Koliberka coraz więcej sił to wszystko kosztowało. Tylko Wiena zachowywała stoicki spokój, asystując nam krok w krok. Na miękkich nogach, po trosze za sprawą podłoża, a po trosze ze zmęczenia dotarliśmy dopiero do schodów. Tutaj o dziwo poza tym, że co i rusz coś spod nóg się usuwało, było lepiej i z duszą oraz sercem na ramieniu, miło było móc stanąć koło domu, a następnie klaaaapnąć 🙂 Spacer się odbył, więc wilk syty i Manchester City. Dziękuję, dziękuję!
Połknięte lektury: Bernard Minier „Siostry” Tom I i II, Marcel Woźniak „Powtórka”, Willbur Smith „Piekło na morzu”, Krystyna Mirek „Tam, gdzie serce Twoje”, Sandor Marai „Żar”.